Ten
okres mego dzieciństwa zaliczam do najszczęśliwszych. Nie
odczuwało się zagrożenia wojną, nie nachodzili nas okupanci –
Niemcy. Czuliśmy się bezpieczni i, jak to dzieci, skorzy do zabaw i
figli.
Poza
obowiązkami, jakimi byliśmy obarczeni – też nie
przekraczającymi naszych możliwości fizycznych (mnie i Leszka) –
mieliśmy też sporo mniej lub bardziej zaprogramowanych zajęć.
Jedno
zadanie, jakie powierzono nam (Żukowi i mnie) do wykonania – to
był dowóz do Ginejć, gdzie gospodarstwem zajmowała się
najstarsza z rodzeństwa Zosi – woza drabiniastego do zwózki siana
i innych płodów rolnych. Dość często wymieniało się
potrzebne, a nie będące w posiadaniu którejś z administratorek –
przedmioty lub akcesoria do prac polowych . I tym razem Żuk przybył
po wóz i konie, zabrał mnie ze sobą, by po dostarczeniu wozu –
móc odprowadzić konie z powrotem, wóz pozostawiając, jeszcze na
jakiś czas do dyspozycji Wandy.
Jechaliśmy,
jak szaleni, bo Żuk poganiał konie, a nadto nie jechał drogą,
tylko przez skróty – polami. Zawsze bałam się jego reakcji, bo
był nieobliczalny i miał nieprzeciętne pomysły. Kiedy zadanie
zostało wykonane i wracaliśmy, wieczorem , z powrotem końmi, na
oklep, początkowo jadąc stępa, ale kiedy stawało się coraz
ciemniej – Żuk zarządził przyspieszenie tempa. Straszył
wilkami i niedźwiedziami , nie bez kozery, bo w borach litewskich
nie brakowało ich obecności.
Jechał
na koniu, a ja na kobyle, która była, jak to często kobieta,
uzależniona od swego partnera i poruszała się dokładnie, jak on.
Kiedy on przyspieszał – ona , bez ponaglania przez jeźdźca –
ruszała za nim, a jeśli spowalniał bieg – ona nie dawała
możliwości, pod żadnym pozorem , go przyspieszyć.
I
tak, po pewnym czasie, a do celu naszej podróży pozostało jeszcze
kilkanaście kilometrów – pewna część mego ciałka – była
tak obolała, że nie mogłam usiedzieć na grzbiecie klaczy.
Położyłam się więc na nim i tak jechałam do końca podróży.
Żuk na moje nawoływania i prośby kompletnie nie reagował.
Kiedy
dojechaliśmy na miejsce ledwo zeszłam z konia i, płacząc,
dotarłam do domu. Kilka dni kuracji polepszyły mój stan zdrowia.
Tamże,
w majątku nauczyłam się pływać w Dubysie – rzece,
przebiegającej przez majątek (na zdjęciu). „Trenerką” była,
oczywiście,
Zosia.
Bałam się wody, miałam wrażenie, że w głębi czyhają jakieś
stwory, które złapią mnie za nogi i wciągną w głębinę, choć
rzeka była płytka i o utracie życia nie mogło być mowy.
Wstydziłam się jednak o moich lękach wspominać kuzynce, więc ,
dzięki jej i mojej determinacji nauczyłam się trochę pływać,
a resztki nauki , już stylowej, dopełniłam w późniejszym czasie.
Kiedy
nie mieliśmy, z Leszkiem, nic do roboty, „grasowaliśmy” w
okolicy, a to podjadając niedojarzałe jabłka i inne owoce (rosły
w zagrodzie dla trzody chlewnej, a c. Jula biegała za nami – nie
mając nad nami przewagi, ani zdolności wychowawczych, więc stała
na przegranej pozycji; a to rzucaliśmy patykami na , tę że ciocię,
ze strychu na balkon, na którym siedziała, wielce ciesząc się z
jej dezorientacji, skąd one na nią spadały... Była, niestety,
obiektem naszych figli i robienia głupich kawałów.
Podglądaliśmy
też „amory” Wandzi, przebywającej u nas, w gościnie, ze swoim
przyszły mężem. Wydawała nam się bardzo stara (dobiegała
trzydziestki) i napawało nas zgorszeniem, kiedy przyłapaliśmy ja
na
całowaniu
się z narzeczonym.
W
czasie I wojny św. część budynku spłonęła, a ojciec
odbudowywał go
przez
kilka lat. Brakowało też, m.in. toalety i te czynności
fizjologiczne trzeba było spełniać na zewnątrz budynku, pod
lasem, w budce, do tego celu stworzonej. Leszek był wiecznie
podszyty strachem, bardziej nawet, niż ja, i kiedy wybierał się
do tego „przybytku” prosił mnie o asystę.
Mówił
trochę niewyraźnie: „Kapka (zamiast Gabka), choć (zamiast chodż)
ze mną” - wiedziałam już, że oczekuje na moją obecność do
czasu....
Czasem
go podpuszczałam, nie odzywając się na jego nawoływania w
trakcie... Wtedy wychylał się zza drzwi i pokrzykiwał: „Kapka,
jesteś??”
Byłam.
O
dalszym ciągu opowiem w następnej notce.
Kliknęłam na Kresowiankę i zaskoczyło od razu.Tak ,że moze tego się należy trzymać.
OdpowiedzUsuńBarzo obrazowo piszesz ,to trochę tak jak w "Szczenięcych latach" Wańkowicza ,tylko ,wiadomo ,dziewczynki delikatniejsze i nie tylko seks im w głowie jak tym wańkowiczowskim podrostkom.Chociaz ,kto wie ,może będzie i o seksie ...?
Jakoś trafiłam w to miejsce i cieszę się Gabi, że zamieszczasz to uzupełnienie do książki...:)
OdpowiedzUsuńU mnie na blogu właśnie zamieściłam kilka zdań na temat "Gabrieli", którą dziś dopiero mogłam doczytać do końca.
pozdrawiam ciepło Basia czarnawrona12.bloog.pl
Podałam Ci link do bloga Gabi w mailu. Tutaj nie mam możliwości podania go inaczej niż w treści komentarza.
OdpowiedzUsuń