Helenka popędza mnie z pisaniem, a ja nie mam ochoty na wspominki, bo cóż innego mogę tu zawrzeć. Nie utrzymuję kontaktów "integracyjnych" z mieszkańcami, jedynie Zocha - od czasu do czasu mnie odwiedza, albo dzwoni i wtedy gadamy o wszystkim i o niczym.
Pewnego dnia, niespodziewanie, ktoś do mnie zapukał i w- drzwiach pojawiła się postać kobieca - nierozpoznawalna , bo światło padało jakoś tak, że nie ujawniało twarzy. Pyta się "ktoś" , czy może wejść, a ja ją - kim jest zacz ? A ona - podaje nazwisko i już jestem oświecona i świadoma gościa, nie widzianego od ok. 6 lat, czyli Krysi N.
Znamy się, w sumie, od lat 60-tych ub. wieku. Ja pracowałam w Z-dzie Ogrzewania i Wentylacji P.Wr. , a Ona - została przyjęta do nas, do pracy, jako świeżo upieczona absolwentka Wydz. Historycznego Uniw. Wrocł. Prawdę mówiąc - nie wiem nawet na jakie stanowisko, bo nikogo w gronie administracyjnym nie brakowało. Wszystkie sprawy zakładowe załatwiałam osobiście i nie było potrzeby zatrudniania kogoś do pomocy. Prawdopodobnie zajmowała się małym księgozbiorem, jaki mieliśmy do dyspozycji dla pracowników nauki i studentów.
Dziewczę (9 lat młodsze ode mnie) było wielce nieśmiałe, wrażliwe nad wyraz i byle jakieś, nieopaczne , słowo któregoś z grubo ciosanych asystentów - przyprawiało ją o rumieniec wstydu, a podobne zaloty - nawet do płaczu. Ganiłam chłopaków i w miarę możliwości broniłam przed jeszcze bardziej gruboskórnymi próbami flirtu.
Fakt faktem, że płeć piękna była "towarem" deficytowym na tej technicznej uczelni, a w Zakładzie, którym pracowałam - byłam jedyną kobietą. Początkowe umizgi - po mojej postawie kumpelki - zostały zaniechane i prawie że miałam z nimi spokój.
Krystyna jednak nie mogła do tej "zgrai" samców się przyzwyczaić i niebawem przeniosła się - jako kierowniczka biblioteki - do Instytutu Matematyki (gdzie ja, po latach zostałam -z-cą dyr. d/s administracyjnych i nadal razem pracowałyśmy). Utrzymywałyśmy także kontakty pozasłużbowe, spotykałyśmy się na różnych imprezach prywatnych i wymieniałyśmy się wizytami . Potem ona wyszła za mąż za matematyka, o wiele od niej starszego (wdowca z dziećmi, mieszkającymi gdzieś na Śląsku) , urodziła córę , wyrosłą na urodziwą dziewoję, która obecnie jest prawniczką, zamężną (mąż lekarz) mającą dwóch synów.
Po zamieszkaniu w DPS-ie widziałyśmy się kilkakrotnie, ale w pewnym momencie - kontakt się urwał i tak trwało do niedawna. Twierdziła, że dzwoniła kilkakrotnie, ale okazało się, że na nieczynny już numer telefonu, więc uznała, że albo jej unikam, albo przeniosłam się na łono Abrahama.
Aż , jak napomknęłam na początku ... pojawiła się w drzwiach po dość długich latach nieobecności.
Uczęszcza na uniwersytet 3-go wieku , należąc do "ichniego" chóru, odkąd pamiętam i przyjechała z nim , by dać występ dla naszej starszyzny. Przy okazji zapytała, pewnie wielce dyskretnie, czy ja jestem tu nadal obecna (czyli, czy jeszcze "zipię"), a gdy potwierdzono moją obecność i jeszcze dość aktywną - przyszła mnie odwiedzić. Uściskałyśmy się serdecznie, bo znajomość była, wszak, długa i łączyły nas więzi niemal
rodzinne, ale nie było czasu na dłuższe pogaduszki, bo chórzystki wracały już do domów i umówiłyśmy się na jakiś, nieodległy, termin, by sobie pogadać o wszystkim.
Niestety, w tzw. międzyczasie miała wypadek, który ją wyeliminował na jakiś czas z możliwości poruszania się, bo wysiadając z tramwaju, zwalił się na nią jakiś obrzydliwy pijak, przewrócił i , jak twierdzi, cud, że żyje. Za to jest poturbowana i obolała i stara się wylizać z dolegliwości. Cud też , że się nie połamała. Miała również ok. pół roku temu operację czerniaka, który ujawnił się na... pięcie i tylko dzięki zięciowi, lekarzowi, który ją zagonił na operację - uratowała życie.
Przypomniałam sobie nasze wspólne wakacje w Ustce, w ośrodku dla pracowników Politechniki, gdzie spędzałyśmy czas i to wyjątkowo nieciekawie. Raz, że towarzystwo męskie nie stało na wysokości zadania i okazali się niezbyt dżentelmeńsci (zaprosili na potańcówkę, ale nie umieli sprostać zadaniu bycia towarzyskimi), pogoda niezbyt dopisywała i nastroje też nie były radosne.
Będąc któregoś dnia na plaży, choć słońce niezbyt mocno operowało leżałyśmy sobie na kocu, gdy nagle stanął nade mną jakiś, ubrany w granatowy garnitur, facet i coś zaczął bełkotać. Przestraszyłam się, nie na żarty, a on, mimo mego sprzeciwu, nie miał zamiaru mnie opuścić i dawał jakieś niedwuznaczne propozycje. Zerwałam się i , stanowczo, zażądałam, żeby dał mi spokój, a po chwili, że zawezwę... milicjanta, którego nie było, ani śladu, na plaży. Ciekawe, że wśród licznych plażowiczek - wybrał akurat mnie, czym nie byłam wcale usatysfakcjonowana. Wręcz przeciwnie - ciężko przestraszona i nie wiedziałam co robić, by go odgonić.
Krychę ta sytuacja rozbawiła, a mnie jeszcze bardziej denerwowało, że nie widzi grozy sytuacji. Nikomu też, z plażowiczów, nie przyszło do głowy, by przyjść mi w sukurs i wybawić od natręta. Kazałam Krysi się zwijać i uciekłyśmy stamtąd czym prędzej. Potem kilkakrotnie spotkałam go w mieście i uciekałam do najbliższych sklepów, by przed nim się schować. Nie wiem co to był za typek i czego ode mnie chciał , ale wystraszył nie na żarty.
Doszłyśmy do wniosku, że eskapada i wakacje nie były dla nas udane i, że nie zamierzamy, powtórnie, korzystać z naszych ośrodków wypoczynku.
Z Krychą też spotkałyśmy się w Budapeszcie i kilku innych , wspólnych wyjazdach. Tak więc znów wspomnienia powróciły...
Ta Helenka dobrze robi ,że Cię popędza, bo co zaglądam tutaj to pustka. A masz tyle wspomnień , ciekawych i potrafisz o nich opowiadać z humorem ,chociaż czasami łza się w oku kręci czytającemu.
OdpowiedzUsuńTakie spotkania po latach są z jednej strony dobre i sympatyczne ,a z drugiej ...nie da się przecież w ciągu godziny wypenić luki kilku czy kilkunastu lat.
Ja zapamiętałam sobie takie zdanie z jednej z książek A.Camusa - czekasz na przyjaciela ,przychodzi ,ale ma tylko godzinę czasu dla ciebie i po jego odejściu czujesz się jeszcze bardziej samotny.
Serdecznie pozdrawiam i nie zaniedbuj się w pisaniu bloga.
Liwio, jesteś niezastąpiona. Zawsze "palniesz" jakiś komplement, miłe słówko, które steranego życiem człowieka pocieszy i doda otuchy. Naprawdę, nie chce mi się pisać i właściwie nie mam , jak mi się wydaje, o czym, co mogłoby kogoś zainteresować. Żadnych rozmów ze mną, poza Tobą, Helenką właściwie nie prowadzi i mam takie wrażenie, że nikt ze starymi babami nie umie i nie chce rozmawiać. Wydaje się każdemu, że to "wapniak", konserwatysta i trąci myszką.Maja mnóstwo tematów do rozmów - chociażby o kupce swego dziecięcia z inną młodą mamą, której, z kolei, dziecię ma kolkę... I tak, na skłonie żywota pozostaje niewiele tobą zainteresowanych. Nie szkodzi. Przerabiam to od dość dawna, by się, niemal, przyzwyczaić. Mam jedną , młodą jeszcze (bo cóż to za lata 36-te), którą odnalazłam i czasem mnie odwiedza, a poznaną w jednym ze szpitalików (dla szkół wyższych) jeszcze jako studentkę 1 roku jakiegoś humanistycznego wydziału. Opowiem o niej w następnym "rzucie".Ściskam
OdpowiedzUsuńBrak czasu ,studia ,praca ,dziecięce kupki nie są usprawiedliwieniem.Ale jak to dobrze ,że jesteś ponad to!
OdpowiedzUsuńJa zawsze będę do Ciebie pisać .
A że bywam złośliwa to zapytam ,a gdzie Megi ,...no a Basia - poetka? I kilkoro innych ludzi?
Nie wiem, z Megi parę razy wymieniłyśmy listy, ale Ona izoluje się, nie ma ochoty mówić o prawach rodzinnych. Tam ię coś się zepsuło, a nie każdy ma otwartą duzę i serca, jak ja.Zresztą nie pisałabym także przed kilkudzieięcioma laty o tym , o czym piszę teraz, bo juz na niczym mi nie zależy, chociaż też nie pisałam o najgorzych sprawach, o których nie powinnam pisać, bo nie o wszystkim wolno.
OdpowiedzUsuńA Basia ? Jest ! Pisze do mnie najserdeczniejsze listy na świecie, ale na ogół na e-mailu. Tak sobie upodobała, a ja jej odpisuję. Opiekunka, która kupiła mi jeden z egzemplarzy - także chwali książkę.Zresztą , dotąd nie było nikogo, kto by nie powiedział o niej kilku ciepłych słów. Słowo daję, że nie spodziewałam się takich pochwał (w szczcególnie od Ciebie), bo mam sporo zastrzeżeń do interpunkcji (nie z mojej winy) i kilku niezbyt zgrabnie ułozonych zdań, Ale co poprawiłam - to wydawca wracał do pierwotnej formy i nie miałam juz sił, by z nią walczyć. W realu teraz mam więcej kontaktów, niż w internie. Kiedyś było odwrotnie. Nie sądzę, by mnie porzuciły, ale w ogóle skasowały blogi. Przyczyna ? Nie jest mi znana, choć wiem, że częściowo znużenie i brak ochoty.
Wybacz kupę byków , ale spieszę się, a potem nie czytam i nie poprawiam błędów. Domyślisz się, w razie czego , co miałam na mysli.
OdpowiedzUsuńGabi i tu jestem, czytam Cię, zaglądam, ale nie zawsze jest kiedy pisać. Miło jest spotkać po latach kogoś sympatycznego, z kim miało się wcześniej kontakt i to dobry. Wyobraź sobie, że w ubiegłym tygodniu spotkałam koleżankę z liceum. Nie widziałyśmy się wiele lat. Ona wybrała się na zakupy i ja też. Spotkałyśmy się przed wejściem do Centrum Handlowego. Oczywiście poszłyśmy do kawiarenki pogadać przy kawie i rozmawiało nam się tak, jakbyśmy się nie widziały ze dwa dni, a nie kilka lat. Wymieniłyśmy się nr telefonów i zapewne za jakiś czas powtórzymy pogaduszki przy kawie. Uściski ciepłe :)
OdpowiedzUsuńTak to jest, że znajomości z lat młodzieńczych mają przewagę nad niemal wszystkimi znajomościami po drodze życia. Są nam najbliżsi. Wiem, Basiu i nie mam do Ciebie żadnych pretensji. Najgorsze są wymuszone relacje. To, że znajdujesz dla mnie tyle czasu i serdeczności, mając rodzinę, której , nieustannie, pomagasz i pracę, nadto sportowe zajęcia - jestem Ci wdzięczna poczwórnie i kocham Cieza to, jaka jesteś.
OdpowiedzUsuńDziękuje Gabi. Tyle w Tobie ciepła i serdeczności. Nie tylko z uwagi na datę... jesteś mi bliska. Buziaki i dobrej nocy :)
OdpowiedzUsuńDzięki. Nie mam wiele zalet, ale jedną na pewno. Nigdy nie zapominam o tych, którzy mi w życiu okazali autentyczną życzliwość i serce.
OdpowiedzUsuńMasz tych zalet całe mnóstwo Gabrielo :)
OdpowiedzUsuń